Historia pewnego turnieju...

O Zygmuncie można by prawić godzinami. Niezwykle barwna postać, wspaniały szachista, dusza człowiek. Dziś już nie ma go z nami, pozostały żarty i wspomnienia. Jedno z nich przytoczę.

Pojechaliśmy na duży, ogólnopolski turniej drużynowy. Zygmunt, ja, junior i dziewczyna. Zgrana paczka, gotowa na podbój świata. Ale Zygmuntowi wyjątkowo nie szło. To już nie był ten zadziora z młodzieńczych lat, który i arcymistrzom potrafił się skutecznie przeciwstawiać. Lata zrobiły swoje, podupadł był na zdrowiu, a w ślad za tym i na szachownicy. Szło jak po grudzie, a z partii na partię było jeszcze ciężej i jeszcze gorzej.

W końcu nadeszła ostatnia runda, w której spotkać się mieliśmy z drużyną z naszego województwa, sympatycznymi chłopakami, z którymi mieszkaliśmy vis-a-vis. Wieczorem przyszli do nas z propozycją - co będziemy się męczyć, zremisujmy 2:2.

Nie chciałem o tym słyszeć. Walczyłem o wygranie szachownicy i tylko zwycięstwo mi to zapewniało. Ale Zygmunt, którego uprzednio chłopcy wprowadzili w bardzo przyjacielski nastrój, zgodził się. A skoro ja musiałem wygrać, on musiał przegrać - nieubłagane są prawidła matematyki.

Nazajutrz zasiedliśmy do stolików. Ostatnia runda, telewizje, radia, dziennikarze, wszędzie puchary i medale, występ zespołu folklorystycznego, przemowy ku czci, garnitury i fraki. Słowem: aż się odechciewa grać.

Szybko wygrałem swoją partię, junior też, dziewczyna przegrała, przeciwnicy czekają tylko na przegraną Zygmunta… a ten walczy! Tak - walczy jak lew. Cały turniej kaleczył, a teraz, na koniec nagle obudził się w nim arcymistrz. Jego przeciwnik wstał od stolika i dawaj do mnie z pretensjami: „No co to ma być, to tak się umawia? Ja tu zastawiam na niego jakieś pułapki, a ten wszystkie bezbłędnie omija i wykonuje takie ruchy, że już ma wygraną! O co wam chodzi? Chcecie wygrać w taki sposób?”. Uspokoiłem go, że niczego podstępnego nie planujemy i żeby sobie grał, a Zygmunt na pewno zaraz coś podstawi. Tymczasem minuty leciały, godziny mijały, a Zygmunt wykonywał wyłącznie fenomenalne ruchy. Ręce same składały się do braw.

Przeciwnik po raz kolejny wstał od stołu i mówi mi: „Słuchaj, ja już dłużej nie mogę, od dawna jest przegrana, ale teraz co bym nie zagrał, dostaję mata”. Już nie byłem tak przekonujący, jak poprzednio, w uspokajaniu go, bo też i sam nie wiedziałem, o co tu chodzi.

Wszystkie inne partie się pokończyły, sędziowie i gracze innych ekip stoją nad szachownicą Zygmunta, czekając na mata - ukoronowanie błyskotliwej partii. W myślach obliczają punkty i miejsca, jakie zajmą przy takim wyniku, gdy nagle Zygmunt jakby coś sobie przypomina i rubasznie, jak to on, przy tych wszystkich oficjelach głośno mówi: „No, umówiliśmy się, że przegram, to się poddaję. Trzeba być uczciwym”.

Wyszedłem, zasłaniając twarz. Na korytarzu dogonił mnie jego przeciwnik: „Kuźwa, nigdy więcej umów! Ale wstyd! Ale wstyd!”. Przystanąłem w zadumie. W sumie wstyd był, ale dżentelmeńska umowa została dotrzymana. Zupełnie jak w „Piłkarskim pokerze”, gdzie sędzia stwierdził: „Ja jestem uczciwy. Zapłacili za 3:0, będzie 3:0”.


Konrad Szcześniak