Poszli won!

Oto wspomnienie kuriozalnej sytuacji, która wiele lat temu elektryzowała nyską społeczność szachową. Chodziło o sprawę fundamentalną, czyli być albo nie być!

Dyrektor Nyskiego Domu Kultury, pan ze świecznika nyskiej władzy doszedł do wniosku, że niepotrzebnie użyczył miejsca szachistom. W związku z tym oświadczył, że zostają swego klubu (jedna salka) pozbawieni. Decyzję swą umotywował dużymi kosztami, jakie generuje świecąca się podczas spotkań żarówka.

Najwidoczniej jednak zmiękło mu serce, gdy z wyżyn swego gabinetu patrzył, jak wychodzą z NDK ze zwieszonymi głowami, jak własnym ciałem chronią tekturowe szachownice przed morderczą wilgocią padającego śniegu. Tydzień później przedstawił swój autorski projekt błyskotliwego wyjścia z problemu, który sam stworzył. Obwieścił wszem i wobec, że szachiści będą mogli korzystać z jednej salki, jeśli przynajmniej czterech z nich... wstąpi do chóru!

Po rozpatrzeniu ciężkiej sytuacji kadrowej, z jaką zmaga się dyrektor, szachiści zgodzili się. Przekonał ich fakt, że pan dyrektor wykorzystał już wszystkie rezerwy osobowe NDK. Np. głównym recytatorem zespołu jest stróż, a palacz tancerzem.

Po długich negocjacjach udało się zmniejszyć kontyngent chórzystów do dwóch, którymi zostali najsłabiej broniący się "ochotnicy". Niestety po pierwszej próbie (ludzie mówią, że udanej), jeden zachrypł, a drugiemu ciśnienie podskoczyło tak, że nastąpiły zaburzenia słuchu. Obydwaj przynieśli zwolnienia lekarskie, które nie skłoniły jednak dyrektora do ustępstw. Podobno powiedział on: "u mnie połowa chrypi, a druga ma kłopoty ze słuchem, a proszę jak śpiewają!".

Dyrektor przeanalizował zwolnienia, rozpatrzył wszystkie "za" i "przeciw" i wyrzucił szachistów na bruk, jednak z możliwością powrotu, jeśli choć jeden zaśpiewa w sopranach. Kółko szachowe domaga się od niego zwrotu nakładów na stroje ludowe, jakie zakupiono dla oddelegowanych do chóru kolegów, a które teraz będą bezużyteczne.

Konrad Szcześniak